Monolog wewnętrzny i obrazy czyli bikepacking wokół Tatr

Trasa wokół łańcucha Tatr czekała na ponowne spotkanie od 2019 roku. Miałam z nią porachunki do wyrównania (więcej poczytacie o tym tutaj). Iskierką uruchamiającą zapłon do tego pomysłu okazała się relacja Mamby i piękne kadry z traski (pewnie większość z Was obserwuje Dorotę, ale jeśli nie to polecam przeczytać). Poczułam zew, a do moich tatrzańskich planów chętnie i szybko dołączyła Maja. Ponieważ na dłuższe outdoorowe wyjazdy jeździmy zwykle z sakwami na bagażnikach, konieczna była podmianka i uzupełnienie zestawu bikepackingowego. Mimo planów spania w hamakach, trzeba było zabrać jak najmniej rzeczy.

Nie był to mój pierwszy wyjazd rowerowy w góry, ale wiedziałam, że tym razem będzie trochę ciężej przez perypetie zdrowotne i napęd mojego gravela, któremu bliżej do szosowego (2x10). Miało też wiać 😬


O trasie

Szlak rowerowy wokół Tatr to polsko-słowacka pętla historyczno-kulturowo-przyrodnicza o długości 280-300 km i sumie podjazdów od 2500 do ponad 3000 metrów w zależności od wariantu i modyfikacji, które przyjmiemy. Głównym podłożem jest asfalt, ale też szutry i polne drogi. Jakość oznaczeń na trasie jest wątpliwa, szczególnie po słowackiej stronie, dlatego na szlak proponuję wybrać się z wgranym trackiem. Oszczędzi to niepotrzebnych postojów, dając czas na podziwianie widoków. A jest co podziwiać. Strzelista panorama Tatr i sielskie krajobrazy Podhala, historycznej Orawy, Liptowa i Spiszu przenoszą w inny wymiar piękna. Nas zachwycił kolorystyczny kontrast obsypanych mleczami łąk, pól rzepaku, ośnieżonych szczytów górskich i niebieskiego nieba z białymi obłoczkami. Na całej trasie czeka jednak więcej estetycznych i przyrodniczych przyjemności: lasy, torfowiska, rzeki i potoki, jeziora, doliny z małymi wioskami, miasteczkami i drewnianymi kościołami, a także pastwiska z kozami, owcami, krowami i końmi. No dobra, to były ładne informacje wstępne, a teraz...

...trochę górskiego dnia w siodle, czyli czego Instagram Ci nie powie.

Poranna pobudka w hamaku wśród szumu drzew, śpiewu ptaków, z widokiem na ośnieżone szczyty gór...mmm. Gdy zbliża się pora na ulubioną kawę/herbatę, owsiankę z owocami i orzechami, wyciągamy zestaw kuchenny, siadam na ziemi i wygodnie opieram się o drzewo. Niewiele muszę, czas nie goni. Później wystarczy zwinąć biwak i wsiąść na rowery, pozostawiając za sobą lekko wygnieciony placek na trawie. Nie zostawiając śmieci!

Po co najmniej godzinnym zwijaniu majdanu i skrupulatnym pakowaniu rzeczy do sakw i toreb, ruszamy po doznania, które nie są jednak darmowe. Każda niewielka zmarszczka w terenie, stromy podjazd, zadyszka, pot ściekający po szyi i wybuch mięśni czworogłowych nóg, to zapłata za alpejską panoramę Tatr i szaleńczy zjazd w kolejną dolinę. Podjazd = zjazd i odwrotnie, a moje nogi i głowa biorą na siebie ciężar ciała, roweru i bagażu na tej górskiej pochylni. W drodze na wzniesienie mijają nas kolarze szosowi lub ze wspomaganiem elektrycznym, kierujący motorami i samochodami, a ja się zastanawiam dlaczego nie jestem którymś z nich i czy naprawdę źle mi było w tej Wielkopolsce.

Gdy jednak docieram na górę, wewnętrznie zdyszany monolog zanika. Zza bidonów spotykamy się wzrokiem z towarzyszką podróży i wiadomo, że "jest pięknie i o takie widoki my walczyły. Kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty został wykonany". Co prawda na otwartych podjazdach wiatr stopował niemiłosiernie, a bidon żałośnie zawodził pod ciśnieniem wody mineralizowanej z elektrolitami, ale da się o tym zapomnieć.

Teraz zjazd. Radość maluje się na twarzy, lekko przyczajona pozycja, ciągle opadający pod wpływem pędu powietrza daszek czapeczki rowerowej zasłania oczy. 40, 50, 60, 70 km/h... ciężko hamować, gdy lubi się zjazdy, a droga niezbyt kręta. Nie ma jednak co się rozglądać na boki, trzeba pilnować ewentualnych dziur i szczelin w asfalcie. Rozpędzony do granic możliwości bikepackingowy czołg zostawia za sobą ognisty ogon niczym meteor spalający się w ziemskiej atmosferze. Na szutrach rzecz wygląda trochę inaczej. Trochę wolniej i z uważnością na korzenie, dziury, pryskające pod kołami kamienie i inne przeszkody, np. wędrujące żmije zygzakowate.

I koniec zjazdu. Nogi trochę zesztywniały po tym kilkuminutowym bezruchu. Mówię głośno "łaał", zdrapuję z koszulki owada, który nie wytrzymał zderzenia i przybijam piątkę z Mają. I tak parę razy na dniówce 80-100 kilometrów, z przerwami na drugie śniadania, batony, orzeszki, banany i co tam wolicie jeść w drodze. Gdy czujemy, że przychodzi odpowiedni moment, szukamy miejsca, gdzie można na spokojnie zjeść coś ciepłego, podładować telefony i rozprostować nogi przed ostatnim etapem dnia - poszukiwaniem miejsca noclegowego.

Miejsca noclegowego najlepiej z dala od ludzi, zabudowy i dróg, na górce z ładnym widokiem, ze skrajem lasu, ale jednak osłoniętym od wiatru, gdy wieje i nie wchodzącymi w kadr liniami wysokiego napięcia. Drzewa na górce powinny mieć odpowiednio nie za odległe i niezbyt bliskie sąsiedztwo, a także być w odpowiedniej ilości do liczby hamaków obok siebie. Na poczet obozu czasem trzeba coś wykarczować pokrzywy, wysokie trawy, wystające z ziemi ostre pędy, uschnięte gałęzie drzew. Czasem zebrać wielkie szyszki świerka, co by się w klapkach na nich nie poślizgnąć i stworzyć zasieki z trzaskających gałązek wokół obozowiska.

Szczęście, gdy obóz zlokalizowany jest w sąsiedztwie strumienia. Gdy takowego brak, wybierasz kąpiel w toaletach publicznych, w bidonie lub brak kąpieli. Po kilku dniach intensywnej jazdy i kumulacji wariantu najmniej sprzyjającego, warto zaprosić paleobiologów do badania rozwoju nowych form życia i historycznych warstw osadów na skórze. Tu serdeczna uwaga: warto zaopatrzyć się w dobrej jakości potówkę i ogólnie ciuchy merino, które po wielu dniach aktywności w ogóle nie śmierdzą!

Czas na spanko i zagrzebanie się z warstwami osadów w warstwach śpiulkolotu. Tutaj lepiej zadbać o wszystkie potrzeby fizjologiczne przed tą czynnością. Wyczołgiwanie się w środku nocy jest czynem bohaterskim. Przy mocnym zmęczeniu zaśnięcie jest kwestią czasu, mimo dochodzących dźwięków przyrody takich jak krzyki puszczyka, szczekających koziołków sarny i drących się w ciemności lisów. Z kolei pobudki mogą ulec przyspieszeniu; ptasie koncerty zaczynają się już po 4 nad ranem, a prace maszyn rolniczych około 7. Nieplanowane, wczesne pobudki mają na pewno jedną zaletę: można załapać się na spektakularne wschody słońca.

Podsumowanie

Pomimo silnego wiatru, podczas całego wyjazdu miałyśmy do czynienia z niespotykanie wspaniałą, majówkową pogodą. Ta trasa jest obrazem. Widoki masywu Tatr wbijały nas w siodełka. Rutyna dnia i pakowania, przyzwolenie na niespieszność i celebrację, a także zmęczenie - spowodowały, że w ciągu niespełna 4 dni, zupełnie odcięłam się od rzeczywistości, z której przybyłam. Nie obyło się bez przygód, z których już teraz śmiejemy się serdecznie, ale co ważne, pozwoliły zyskać nowe skille i wyciągnąć wnioski na przyszłość. Pomimo wcześniejszych perypetii zdrowotnych każdej z nas, w fajnym stylu i w dobrej atmosferze przejechałyśmy 280 kilometrów z przewyższeniem wynoszącym 3400 metrów! Dzięki Ci Majeczka za wszystko, to był znowu dobry czas 🙂

 

PS Zeszłoroczne podjazdy przekonały mnie, a tegoroczne tatrzańskie tylko utwierdziły, że w temacie szosy i gravela musi być rozdzielność państwa od kościoła. Szosa jest szosą, gravel gravelem z napędem gravelowym. Zmiana sprzętu w moim przypadku jest nieunikniona.


W drogę! Fot. Maja




Samochodzik postanowił nam coś zakomunikować w Nowym Targu

Chyba nie trzeba tłumaczyć co to za sklep





McCafe, McTatry












W tle Pieniny




Nadmiar informacji




Fot. Maja











Fot. Maja




Fot. Maja











Poranek na słowackiej stronie. Fot. Maja


Fot. Maja













Fot. Maja





Ja na krowę, ona na mnie. Fot. Maja












Fot. Maja







Fot. Maja









Fot. Maja














Backstage

Komentarze

Popularne posty