Gong majówkowy wybił, Polacy ruszyli
tłumnie w góry i nad morze. I może gdzieś jeszcze. Ja również. Mając
doświadczenie z Pogórzem Kaczawskim, postanowiłam pójść trochę
dalej, wyżej i po prostu sprawdzić swoje możliwości. Dlaczego by nie popatrzeć
sobie na Tatry? Najwyższe pasmo w łańcuchu Karpat, najwyższe w Polsce.
Strzeliste, alpejskie, pokryte w maju śniegiem w najwyższych partiach…no
właśnie. A więc pomysł był taki: na rowerze trasą dookoła Tatr. Później plany,
remont generalny dwuśladu, zakupy, przygotowanie formy i w drogę. Ale najpierw…
Dookoła
Jeziora Żywieckiego
Wysiadam w Pietrzykowicach Żywieckich,
z pociągu relacji Katowice – Zawoja i kieruję się do Tresnej, gdzie mam
zarezerwowany pierwszy nocleg na trasie. Tutaj mam delikatny przedsmak tego, co
czeka mnie w następnych dniach. Okno i taras mojego pokoju idealnie odsłaniają
jezioro Żywieckie zasnute smętnymi, deszczowymi chmurami. W tle majaczą pagóry
Beskidu Żywieckiego, na Tatry nie ma szans. Postanawiam nie tkwić bezczynnie w
pokoju, w końcu dopiero 18, więc odciążam rower ze zbędnego bagażu i ruszam
wokół jeziora, tak żeby się przywitać z pochyłościami. A one witają mnie, przez
jakieś 23 kilometry.
 |
Widok na północ z Zapory Tresna |
Na
przetarcie: Tresna – Zubrzyca Górna
Słowo „przetarcie” ma tu wiele
odgałęzień.
#siła
Przede wszystkim poczułam co to góry. Niby niewysokie Beskidy, przepaści raczej
tu nie uświadczysz. Tego dnia w 5,5 godziny pokonałam 65 kilometrów i 1060
metrów przewyższeń. Upierdliwe długie podjazdy aż do Przełęczy Klekociny i
wijące się bez końca serpentyny do Przęłęczy Krowiarki (tak mi się wydawało,
gdy byłam zmęczona, choć ostrych zakrętów pod Babią Górą było zaledwie 6) dały
poznać moim nogom co to życie. Przed samą przełęczą nie było nawet mowy o podjeździe,
a samo pchanie roweru z sakwami było nawet bolesne dla pleców. Popychając rower
w pozycji Syzyfa, myślami wędrowałam do seansów telewizyjnych, w których zawodowcy
jakby od niechcenia pokonywali setki kilometrów w warunkach górskich, bijąc się
na zakończenie o podium, zwykłym sprintem do mety. Błahostka.
#psychika
Po drugie poczułam co to znaczy permanentny deszcz przy stosunkowo niskiej
temperaturze. Przez bite 5,5 godziny jazdy padało przy 8 stopniach Celsjusza. W
trakcie podróży zatrzymywałam się tylko by zrobić szybko zdjęcie, kupić coś
albo zjeść. Podjazdy były zbawieniem, pomijając fakt przegrzania, długie zjazdy
i postoje były przekleństwem. Woda z rękawiczek leciała przy zaciśnięciu
pięści, dłoni w pięść nie mogłam zacisnąć w trakcie wychładzającego zjazdu. Głowa
przeszła mały trening, równie dobrze mogłam przecież rzucić rower do rowu, albo
zatrzymać się w pierwszym lepszym pokoju do wynajęcia. W trakcie jazdy z
zainteresowaniem przyglądałam się wzrastającemu poziomowi wody pod ekranem
mojego GPSowego (wodoodpornego) licznika
rowerowego ☠
#sprzęt
Kolejną kwestią było dotarcie się ze świeżutkim jak poranek, po renowacji rowerem,
w którym ostateczna regulacja tylnej przerzutki nastąpiła dopiero w Tatrach.
Gdyby nie warunki pogodowe, dłużej
zachwycałabym się okolicznościami przyrody i przepięknymi widokami. Coraz
bardziej kręte, wąskie, wiejskie drogi pnące się ku górze zawsze wywołują u
mnie gęsią skórkę. A tu mokro i trzeba jechać.
Po dobiciu do bazy, jedyną rzeczą o
jakiej marzyłam, to ściągnięcie z siebie wszystkiego co było mokre (czyli
wszystkiego) i wygrzanie się po prysznicem. Pokoik przywitał mnie miłym
zapachem, ładnym wyglądem i rozgrzanymi kaloryferami, które do rana zrobiły
dobrą robotę dosuszając wszystkie moje ubrania i buty. Jeśli nie macie wielkich
wymagań polecam nocleg w Orawskim Wyrku !





 |
Z przymrużeniem oka |
 |
Już tylko jeden zakręt dzieli mnie od Przełęczy Klekociny |
Słoneczny
zjazd Zubrzyca Górna – Zakopane
Gdy spakowana po śniadaniu wygramoliłam się z pokoju i podjechałam na
tyły zabudowy, moim oczom ukazała się Babia Góra, z cudną białą czapką na
szczycie i unoszącą się nad nim pierzastą chmurką, a wszystko to z niebieskim
niebem w tle. Słońce natomiast grzało tak przyjemnie, że zaczęłam z lekkim
niedowierzaniem sukcesywnie się rozbierać. Trasa równie przyjemna, bo
z przeważającą ilością zjazdów, pozwoliła odpocząć trochę nogom. Nie mogło
zabraknąć oczywiście dobrej kawy z Orlenu i pykania zdjęć. W końcu Tatry
zaczęły pojawiać się na horyzoncie i było ich coraz więcej, coraz więcej…Coraz
więcej było też samochodów, które od Chochołowa ciągnęły się nieskończonym
sznurem aż do Zakopanego (jakie to piękne wyjechać z miasta, by postać w korkach
w czasie urlopu). Gdy dotarłam do zimowej stolicy Polski, zetknęłam się z
dzikim tłumem wypoczywających Polaków i myślę, że wakacyjno-zakopiańskiemu
zjawisku kulturowemu, społecznemu i ekonomicznemu, można byłoby poświęcić
osobny rozdział. Dotarłam do swojej noclegowni, która zlokalizowana była…w
hostelu na Krupówkach. To był taki mały, szalony pomysł last minute i jak się okazało bardzo wygodny i w dobrej cenie (45
zł za dobę + śniadanie, znowu polecam). Mimo nieśpiesznego tempa całej jazdy,
zostało mi trochę czasu na małe szwendanie się po okolicy. Wałęsając się po
mieście wybierałam najwęższe i najmniej uczęszczane ulice, wyszukując
najbardziej interesujące dla obiektywu aparatu elementy zakopiańskiej
rzeczywistości.
 |
Babia Góra (Diablak) |
 |
Śniadanie królów - kawa z Orlenu i croissant |
 |
Żegnając Babią |
 |
Żywy skansen w Chochołowie |
 |
Czarna Hańcza nad Czarnym Dunajcem |
 |
I znów wartki Czarny Dunajec
|
 |
Żelek na Giewoncie. Zdjęcie z dedykacją dla mojego najfajniejszego dilera żelków |
 |
Krupówki... |
 |
Wielka Krokiew im. Stanisława Marusarza |
 |
Zakopiański kebab z widokiem na Giewont |
 |
Zakopiańska Wenecja |
 |
Gubałówka |
Zakopane
nie chce mnie wypuścić
Następny dzień to okazja do poćwiczenia nóg w okolicy.
Celem jest wjazd na Gubałówkę i jej pasmo, od strony Poronina i zjazd przez
Kościelisko z powrotem do Zakopanego i punktu zbiórki. Tak, czterokilometrowy
podjazd rozpoczynający się w miejscowości Suche i kończący w Zębie jest
baaaaardzo sympatyczny. Przyznam się, że zaliczyłam przystanek w trakcie, bo mi
się troszkę nogi trzęsły (przypominam, jadę z dwiema sakwami). Ale chyba swoim
tempem jazdy zasłużyłam na pozdrowienie od panów na szosówkach w klubowych
poliestrach, co jest raczej rzadkością. Niespełna godzinę później, jadłam już
sobie obiadek z widokiem na panoramę Tatr z miastem u podnóża, klasa. Było w
miarę ciepło, ale widziałam, że niebo specyficznie zaciąga się na biało i wzmaga
się wiatr, co niestety niczego dobrego nie wróżyło w perspektywie czasu. Czy
Zakopane wybrałam z powodu sympatii albo jakiegoś sentymentu? Bynajmniej.
Zwyczajnie w tym miejscu zaczynał się grupowy rajd dookoła Tatr, w którym
miałam uczestniczyć. Niestety następnego dnia pogoda okazała się najgorsza ze
wszystkich. Nasilający się deszcz i chłód
w powietrzu dowiozły mnie z Zakopanego do Doliny Chochołowskiej, gdzie
zmarznięta i mokra do gaci, przy rosole i herbacie, przeanalizowałam
wszystkie za i przeciw dalszej, 3dniowej jazdy z mało optymistyczną prognozą
pogody. Odpuściłam. Mówi się, że „nie ma złej pogody, jest tylko źle ubrany
rowerzysta”. Jest w tym prawda, ale też wymuszenie określonej postawy - jazdy w
każdych warunkach. Ja byłam na urlopie, który nie miał być walką, ale
przyjemnością, stąd taka decyzja. Podobną podjęły jeszcze trzy osoby z grupy, którą
grzecznie wróciliśmy do Zakopanego. I dobrze, bo deszcz w Tatrach nadal
padał, by ostatniego dnia rajdu zmienić się w śnieg przy odczuwalnej ujemnej
temperaturze. Ale ja już byłam jakieś 150 km na północ od przeklętej polskiej
stolicy zimy w maju, wygrzewając się w słońcu… 😊
 |
Biały Dunajec w Poroninie |
 |
Panorama z Gubałówki |
 |
I tak sobie dyndamy w deszczu na wyciągu krzesełkowym na Harendzie. Rower też |
 |
Ekipa 80 Rowerów na starcie w Zakopanem |
Z tego miejsca bardzo dziękuję pewnej
bardzo życzliwej osobie. Do Krakowa trafiłam dzięki Agacie, która nadrobiła „parę”
kilometrów jadąc do Katowic. Pozdrawiam też bardzo serdecznie Wojtka z Krakowa
- przyjaciela Agaty - i dziękuję za obiad oraz pudło pysznych lodów
własnej roboty! Wojtek szefuje lodziarni Lodove Tutki, oferującej w swym menu
naprawdę wyszukane smaki lodów naturalnych. Jeśli ktoś znajdzie się w okolicy
Bieńczyckiego Rynku Targowego, polecam zajrzeć.
Kolejne dni to rekonesans Krakowa i okolic. Miałam
czas i przygotowane nogi, a poza tym w sobotę świeciło słońce. Chwyciłam mapę i
wypatrywałam fajnostek. Wybór padł na czerwony szlak rowerowy w Parku
Krajobrazowym Dolinki Krakowskie, prowadzący przez cudne, pagórkowate tereny,
poprzecinane drobnymi rzekami. Wokół pola, łąki, pastwiska, sady i ogrody.
Wszystko to tworzyło niesamowicie malowniczą kompozycję, której nie zawsze mogłam
się przyjrzeć, bo podjazdy niczym nie odstawały od tatrzańskich i czasem wbijałam
wzrok w ziemię, żeby nie patrzeć ile jeszcze przede mną. Pogoda była bajeczna,
więc mogłam pozwolić sobie na robienie zdjęć, pomylenie drogi, głaskanie
miejscowych kotów, żucie chałki w polu i bezmyślne leżenie trawie
wiejskiego sadu.
 |
Buty mokre, więc pora na japonki (chociaż bez skarpet) |
 |
Wojtek opowiada |
 |
Prądnik |
 |
Jaskinia w Zielonkach |
żelkowy diler czuje się ukontentowany obszerną i nadzwyczaj ciekawą relacją! :)
OdpowiedzUsuńPostaram się szybko spłacić dług... wdzięczności :*
OdpowiedzUsuń