Trochę szalone powroty do Gdyni
#CZERWIEC
Pewnego dnia Ania napisała: „także tak, majtki na zmianę i żelki w bidon proszę zapakować, jedziemy 😉”. No to jedziemy! Pakowanie rzeczy i wyjazd do Gdyni zaplanowany był na wczesne godziny poranne, ale i tak czerwcowy upał dopadł nas na trasie, chwytając w swoje prażące macki. Jak wiadomo z klimatyzacją w samochodzie nie jest tak lekko, dlatego dzięki ciągłemu regulowaniu siły chłodzenia i kierunku nawiewu, zyskuję przydomek „DJ Klima”. Do dziś macając jakiekolwiek gałki w samochodzie uśmiecham się w myślach.
Z powodu remontów na trasie i wakacyjnych korków, do celu docieramy dopiero koło południa. Jesteśmy ciut znużone drogą, ja dodatkowo reprezentuję kategorię „zwłoki”. Domniemane, skandynawskie korzenie nie pozwalają mi w naturalny sposób przejść obojętnie obok upału, muszę odespać szok termiczny. Rekonesans miasta umawiamy na późniejsze popołudnie. Kasia i Mirek, u których stacjonujemy, stwarzają nam swoją gościnnością wspaniałe warunki: zimne piwo na ochłodę i kimę na kanapie w zacienionym salonie.
Gdy kapeć popołudniowej drzemki mija, upał jeszcze trzyma, ale ruszamy. Przynajmniej z górki i lasami Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego! Szczęśliwa Ania jest w swoim żywiole. Wyszczerzona kręci ósemki i pokazuje wszystko po kolei: gdzie pracowała, gdzie mieszkała wcześniej i później, gdzie biegała i chadzała, gdzie jadała i siadywała, gdzie imprezowała i którędy wracała do miejsc, z których wyjeżdżała. Takie gdyńskie życie przeplecione trolejbusowymi ulicami, trójmiejską szybką koleją, deptakami, portami, marinami, pagórkami, lasami i nadmorskimi klifami, tłumem plażowiczów, turystów, fastfoodowymi budkami i szklanymi apartamentowcami.
Prujemy
na rowerkach. W międzyczasie lądujemy na wzniesieniu i zamkniętej już wieży
obserwacyjnej, wyłaniającej się z lasu bukowego, z fantastycznym widokiem na
morze i nadbrzeżną część miasta. W zasadzie konstrukcja samej wieży składa się
jedynie ze stalowego szkieletu, a drewnianych schodków prowadzących na górę
jest mniej niż więcej. Czujecie te klimaty? Gdy zjeżdżamy do morza, nie ma
innej opcji - czas na orzeźwiającą kąpiel i krótki odpoczynek na redłowskiej
plaży. Krótki, bo nie ma czasu, Ania pędzi mnie dalej, program dnia jest
napięty 😛 Cofamy
się do portu gdyńskiego i marin, nad którymi połyskują wysokie apartamentowce i
centra biznesowe. Przy molo przycumowany „Dar Pomorza”, dalej tramwaje wodne
relacji Gdynia - Hel i jakieś krążące bezpośrednio po porcie. Objeżdżamy
wszystkie pomniki, Akwarium Gdyńskie i sklepy, by wyruszyć do Śródmieścia i
zapełnić brzuchy pizzą z owianej sławą „Mąki i Kawy”. Jedzenie pyszne, osiągamy
stan chillu absolutnego, ale balast okazuje się spory. Postękując, leniwie
ruszamy przez miasto, równolegle do wybrzeża. Kierunek: klif Orłowski w
rezerwacie „Kępa Redłowska”. O jeny, pchanie roweru po plaży i wnoszenie go po
serii schodów na klif wart jest każdej sekundy tego miejsca. Gdy siedzimy przy
krawędzi skarpy jest już bardzo późny zachód słońca. Sino-różowe niebo po
horyzont i bezwietrzna pogoda tworzą taką atmosferę, że myślę sobie, że zostaję
i nigdzie dalej nie jadę. No ale trzeba dalej, bo program obejmuje jeszcze
dziki zjazd zalesionymi jarami Swelinii do morza i przejazd do Sopotu, gdzie
zagrzebujemy się w piachu z rowerami i mamy czas na kontemplację nocnego
wybrzeża z poziomu plaży. Tutaj następuje regeneracja i odwrót. Ostatnim
punktem jest przedzieranie się przez tłumy imprezowo-neonowej części Sopotu, za
którym czeka nas kilkanaście kilometrów powrotu do domu pod górę. Ciemny las i
mała serpentyna ulicy Sopockiej naprawdę tworzą górski klimat. Gdy lądujemy na
szczycie w gdyńskiej Dąbrowie jest późny wieczór i mamy 50 upalnych kilometrów
w nogach.
#LIPIEC
„Jechać na jeden dzień do Gdyni i jeszcze po to, żeby tam pedałować, a potem wracać o 2 w nocy (…) jesteście obie szalone”. Tak, lipcowy wyjazd do Gdyni to było jedno, wielkie szaleństwo. Potraktujmy ten dzień anegdotycznie.
O 8
rano, po 2 godzinach snu pakuję się z rowerem do samochodu Anki i widzę, że
tutaj też ktoś nie za bardzo pospał. „A więc wehikuł śmierci rusza na północ”
myślę sobie bezładnie wyciągając się w fotelu. Ratunkiem może być kawa, która
wraz ze stacją benzynową pojawia się na nasze nieszczęście dopiero po ponad 2
godzinach jazdy. Pośród niczego, na tle remontowych zwężeń, ostrzegawczych
pachołków i porośniętych chwastami hałd piachu, jawi się naszym oczom wyblakły
w upalnym słońcu Shell lub Lotos. Jest ratunek, nie wybrzydzamy, korzystamy i
jedziemy dalej. Około godziny 13 i bardzo za późno, w opustoszałej galerii
handlowej o wdzięcznej nazwie "Szperk", położonej na gdyńskim Pogórzu Górnym,
jemy burgery i ruszamy w drogę. Cel jest prosty: śmignąć, dojechać na najdalej
wysunięty na północ punkt w Polsce i
wrócić.
Na
trasie do Jastrzębiej Góry, pośród nadmorskich
szuwarów, królują typowe dla pomorza płyty ażurowe. Ania jest zadowolona, mknie
na swoim nowym gravelu, a ja z pokorą zbieram wąskimi oponami szosy wszystkie
nierówności szutrów i wystające kanty betonowych płyt. Na dawnych nasypach kolejowych, pośród pól i
wiatraków trafiają się jednak smaczki w postaci nowych dróg rowerowych. W
praktyce znajdujemy się na tzw. Nadmorskim Szlaku Hanzeatyckim, pod oficjalną
nazwą EuroVelo 10 / 13 i trasą łącznikową R10. Trasa cieszy się ogromną popularnością,
co rusz mijamy sakwiarzy. Nowa infrastruktura i oznakowanie przyciągają
kolejnych amatorów bikepackingu, cieszą takie widoki. Jest cieeeepło i trochę wieje. Gdy docieramy
do Jastrzębiej Góry atakują nas realia polskiej wakacyjności. Tłumy, hałas, mix
zapachów i bezład przestrzenny szybko rozwiewają nasze wątpliwości co do
odpoczynku w tym miejscu. Odhaczamy klif, Gwiazdę Północy i na zad. Do Gdyni
docieramy późnym wieczorem. Prawie 24-godzinny maraton bez snu kończymy w Poznaniu
koło 3 nad ranem ☠
Komentarze
Prześlij komentarz