Lecim na Szczecin!

Relację z tego wyjazdu z pewnością niektórzy kojarzą z facebookowego walla. Powstała w notatniku smartfona, w zatłoczonym przedziale kolei zachodniopomorskich, świeżo po fakcie i pod wpływem wielkiej radości. Aż ciężko uwierzyć, że od tego czasu minęło prawie 5 miesięcy. Ja nadal czuję poznański poranek przy ulicy Staszica i zapach lipcowego deszczu za Dobiegniewem. Bardzo wyraźnie widzę zachód słońca nad Stargardem, migoczące w ciemnościach skupiska żurawi w szczecińskich portach i tętniące nocnym życiem Wały Chrobrego. Relacja powstała jakiś czas temu, ale nie wyobrażam sobie nie zakotwiczyć jej teraz na blogu.


Chyba każdemu, tegorocznemu wyjazdowi towarzyszyła doza szaleństwa. I tym razem nie było inaczej. Co może wyniknąć z podjętej po godzinie 20 decyzji o eksperymentalnym tripie rowerowym Poznań-Szczecin następnego dnia?

Godzina 21: Podczas szybkich zakupów w Biedronce, powstaje w telefonie pomocny spis rzeczy.

„Czeklista:

1. Ubrania na sobie (żeby nie zapomnieć)

2. Długi rękaw, kurtka na chłodniejszy moment jazdy

3. Gacie, ew. skarpetki, ta sama koszulka do spania i na następny dzień do człapania

4. Zapasowa dętka, lampki rowerowe NAŁADOWANE, szkła do okularów na zmianę

5. Power bank, kabel, kostka ładowarki

6. Krem z filtrem, pasta, szczotka do zębów, szampon

7. Woda 500 ml, batony, orzechy, czekolada

8. Buty na zmianę (Julka)

Apel: Zjedz pełnowartościowe śniadanie!!!”

Godzina 22-0:00: Wspólna energetyczna obiado-kolacja (makaron wychodzi uszami), premierowy montaż sakw (dzięki Daniel!!) oraz komisyjne pakowanie roweru świeżej w temacie Julki.

Godzina 1-2:  Wracam do domu i pakuję swój rower. Julka pisze „Ja wsiadam do śpiulkolotu. Widzimy się jutro!” Ja, że „dobranoc, widzimy się dzisiaj!”

Godzina 6:30: Julka pisze „Szaleństwooooooo”.

Godzina 7:30: Szaleństwo się rozpoczyna, ruszamy z zaspanych, poznańskich Jeżyc do Szczecina!

34 godziny później powstaje poniższa relacja:

„To się nie dzieje...Bajkowy rower odleciał na zupełnie inną orbitę!

Otóż kilka lat temu frywolnie w mojej głowie zamajaczył nieśmiały plan jazdy na rowerze - hen przed siebie, ile fabryka w nogach dała. Taki challenge dla ciała, psychiki i wewnętrznej motywacji. Ciekawość własnych granic. Pomysł z biegiem czasu uległ lekkiemu zatarciu, lecz ciągle gdzieś tkwił i czaił się. Czekał na odpowiedni moment, rower i osobę, która chodziła z podobnym pomysłem w głowie.

Dziś siedzimy sobie wygodnie z Julką w pociągu i twarze nam się śmieją. Wracamy ze Szczecina, do którego wjechałyśmy wczoraj wieczorem z impetem i euforią. Wprost z Poznania. Wystarczyła do tego sobota, dwie szosy z podręcznym bagażem, 265 kilometrów w nogach, 15 godzin podróży, w tym 11 godzin samej jazdy. Czy nie brzmi dobrze?

Oczywiście mogło tak nie być. Całą drogę bezlitośnie wiał nam w twarz klasyczny "w morde wind"! Pojawił się deszcz. Zmęczenie dało też małą kraksę, a Google cisnął z nas bekę, kierując nasze rowery np. na ekspresówkę.

Szalony pomysł, prócz formy z pewnością pozwoliły zrealizować silna motywacja, wzajemne wsparcie i planowanie, niezwykła radość z każdej minuty wspólnego wyzwania. Tak powstał w samozwańczym słowniku, termin szosowego perpetuum humanus duet.

Zasilane dodatkowo letnią atmosferą i krajobrazami, spektakularnym zachodem słońca i życzliwością napotkanych przypadkiem osób, zrobiłyśmy w naszym rowerowym mniemaniu coś pięknego i znaczącego.

Chcemy robić więcej rzeczy! „

_______________________________

Pisząc ten tekst rozmawiam o wszystkim z Julką, która prócz stworzonej w trakcie tripu relacji na Instagramie, tutaj też zostawi ślad po sobie. Przeczytajcie.

_______________________________

Dodałabym od siebie, że przez spory kawał drogi nie wiedziałam co się tak naprawdę dzieje. Wyruszyłyśmy rano jak gdyby nigdy nic, na zwykłą przejażdżkę. Normalnie. Momentem, w którym pierwszy raz coś do mnie dotarło, był setny kilometr, zdaje się za Sierakowem. Zdałam sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie zapuściłam się rowerem tak daleko. Zdarzało się 100, nawet 150 km, ale zawsze w formie pętli, z powrotem do domu. Tym razem byłam 100 km OD DOMU. Perspektywa uległa zmianie, ułamek sekundy, panika, ale…właściwie każdy następny kilometr obiektywnie nie zmieniał naszej sytuacji. Większy sens miało kontynuowanie jazdy niż powrót. Jechałyśmy więc dalej.

Najlepszy moment całej wyprawy to wjazd do centrum Szczecina. Miałyśmy już wtedy ponad 250 km na liczniku, wiozłyśmy bagaż niewyspania i kilkunastu godzin kręcenia, a jednocześnie towarzyszyło nam poczucie szczęścia i ogromnej euforii, która szelmowsko 😎 namawiała do przesunięcia zaplanowanej granicy do 300 km. Chyba tylko fakt wcześniej zabukowanego noclegu i właściciel pokoju czekający na nas od 2 godzin, przesądził o trzymaniu się planu. Może nie ma co rzucać się na takie akcje, gdy czeka na nas za chwilę miłe spanko? 😉 Koniec końców i tak pół nocy przegadałyśmy, a odsypianie było z niedzieli na poniedziałek. Takie emocje pamiętam z dzieciństwa. Kiedy robiło się coś pierwszy raz i to ekstra. Np. jak wstanie nad ranem i wyjście z tatą na łąkę, żeby zdążyć wspiąć się na ambonę i zobaczyć przelot stada żurawi, albo jak czekanie na prezenty od Świętego Mikołaja.

Tak tylko potwierdził się i został w końcu nazwany perpetuum humanus duet. Po tej przygodzie nie mam wątpliwości, że razem możemy wszystko, co tylko sobie wymyślimy. I pewnym jest, że jeszcze niejedno wpadnie nam do głowy 😏



Czas start. Poznań, 7:30










Perpetuum humanus duet?

Komentarze

Popularne posty