Gravelcat i poznańskie koty na ziemi wrocławskiej

 

Czas na odgrzewanie kotletów, dobrych kotletów. Jesteśmy JUŻ po końcomajowym Patchcampie w Beskidzie Śląskim. Ekipa kombinuje co by tu znowu, bo jest ogólny niedosyt i chce się jeździć na rowerach. Z pomysłem wychodzi nieoceniona Bananamama, która wysyła zajawkę Gravelcata na Instagramie (diablos.pl) i pisze na grupie „Wro zaprasza Poznań”.

Odzew jest szybki: „Ej Dziewczyny, może faktycznie pojedziemy grupą alleya, jakby nas Bananamama poprowadziła przez Wro! More fun!

„Biorę rower na pakę, kto jeszcze jedzie? Ja chcę przeżyć swojego pierwszego alleya z Wami :))))”.

No to jedziemy, podróż wygląda jak zwykle ciekawie. Już na wstępie patrząc na nas,  nawet niezbyt bystry obserwator ma szansę ogarnąć arytmetykę i stwierdzić, że ilość mienia jest nieproporcjonalna do ilości podróżujących. Tak więc koślawymi chodnikami Jeżyc ruszamy w stronę dworca kolejowego w dość nietypowej konfiguracji: Ania z plecakiem na ostrym kole i psem truchtającym na smyczy, ja na rowerze z sakwami jadąc w oparciu o rower szosowy. W pociągu Regio o wieszakach rowerowych możemy zapomnieć, wita nas stary, poczciwy przedział konduktorski na końcu wagonu. W nieokreślonym miejscu dosiada się do nas pan z jednośladem, który ponadnormatywną ilością zamontowanych lampek spowodował z pewnością niejeden wypadek drogowy. Podobno kiedyś dostał z ich powodu mandat. Pomiędzy piwem a energetykiem, pan chętnie opowiada o swoim życiu i dokonaniach sportowych, pokazuje nam też jak siłować się na ręce.

Gdy dojeżdżamy do Wrocławia jest wczesny wieczór. Mamy do dyspozycji trochę czasu, dlatego postanawiamy z Anią pokręcić po mieście. Los ma jednak wobec nas trochę inne plany i Ania łapie (nie wiem którego w tamtym kwartale) laczka. Los ewidentnie chce byśmy odwiedziły Bananamamę, która mieszka niedaleko miejsca niedoli i tak spędzamy bardzo miły wieczór na najładniejszym i najbardziej klimatycznym balkonie we Wrocławiu, gdzie Ania zmienia dętkę. Gdy nastaje noc, do naszego „zacisznego” hostelu na Kazimierza Wielkiego dołącza Julka.  3-osobowa ekipa nabajkowa jest już teoretycznie gotowa na poranne wyzwanie Gravelcata.


Fot. Anna Cybulla

Sam sobie sterem, żeglarzem, latarnią morską













Czym jest gravelcat?  W odróżnieniu od wyścigu rowerowego ulicami miasta (alleycata), wersja gravel odbywa się w terenie, trochę na zasadzie geocachingu. Uczestnik otrzymuje manifest (kartę z zadaniami) do wykonania i rusza w teren.  O kolejności odnajdywania poszczególnych punktów zadaniowych oraz drodze dotarcia do nich decyduje uczestnik, jego szybkość i orientacja w terenie. Tegoroczną wrocławską edycję wyścigu z przygodami, fantastycznie zorganizowali Diablos.pl i UCI Bandits.

Oficjalne logo imprezy/Diablos.pl/UCI Bandits


No i cóż, nachodzi ten dzień. Start wyścigu ma miejsce przy Welodromie im. Wernera Józefa Grundmanna. Około dwudziestu paru ludków w lycrze łapie swoje manifesty i rusza w szutry i krzaki. Ania jedzie na ostrym kole, Julka na szosie, ja na crossie. Zgadnijcie kto ma najwygodniej. Z samego wyścigu mamy najmniej zdjęć, znaczy działo się. Jedziemy na QR kodach i Google’u w nieznanym nam terenie, czasem gubimy się. Co po drodze? Wszystko. Lasy, łąki, pola, wały, asfalt, betonowe płyty, szutry, piach, lotniska, bunkry, rzeki, mosty, słońce, wiatr, burza, błoto, które zdobi nas, rowery i zapycha bloki, no i burza z deszczem, który moczy nas do gaci trzykrotnie w ciągu dnia. Z 9 zadań robimy 8 i pojawiamy się na mecie ostatnie z godzinnym opóźnieniem. Gorące przywitanie pozostałych uczestników pod Mostami Chrobrego powoduje jednak, że czujemy się wyjątkowo. Każda nasza mokra cząstka cieszy się z takiego debiutu, jest świetna zabawa. Przy głośnej muzyce odbieramy kwiaty, szampana, gratulacje i uściski. Dostajemy szamkę i dobre pićku, a opiekę nad nami roztacza Bananamama. Adrenalina i endorfiny trzymają nas do końca dnia. W końcu zrobiłyśmy to. Razem.



Fot. Julia Grabowska


Fot. Diablos.pl








Myjnia, stanowisko nr 4. Fot. Natalia Jerzak

Ostatni dzień pobytu we Wrocławiu to leniwy i zasłużony chillout do późnego popołudnia, trochę w mieście, trochę na kanapie u Bananamamy. Wspominamy, bo jest co. W powietrzu wisi lekkie zmęczenie, ale też nostalgia z powodu końca niedzieli i nieuniknionej konieczności powrotu do poznańskiej rzeczywistości.

Na koniec jeszcze raz ukłony dla organizatorów wyścigu - Diablos.pl i UCI Bandits.

Z uśmiechem na ustach pozdrowienia dla chłopaków - Borysa, Błażeja i Marka - z którymi co jakiś czas spotykałyśmy się na trasie wyścigu i szukałyśmy m.in. wspaniałej huśtawki w lesie. Panowie na ostatnich kilometrach uraczyli nas żelami energetycznymi i czekali gdzieniegdzie robiąc za nawigację.

Najbardziej na świecie podziękowania dla Bananymamy za bezwarunkową gościnę, pyszne jedzonko i eskortę zmoczonych kotów po wyścigu.


PRASÓWKA

/podczytane/ Krótkie podsumowanie wydarzenia na julkowym fejsbuku:

„Prawie 100km w terenie.

KREW w odwłokach komarów,

POT na naszych skroniach od wytężenia umysłów w poszukiwaniu checkpointów, kiedy Google Maps zawodzi i nie ma zasięgu,

ŁZY bo szampan jednak piecze w oko” (odsyłam do zdjęcia tytułowego wpisu)

 

/zasłyszane/ Sentymenty

Znaczenie sentymentalne wspólnego dokonania potwierdzają zeznania uczestniczki Anny, która oprawiła w ramkę wspólne zdjęcie z mety i postawiła na biurku w pracy.


/podczytane/ Krótka motywacja przed wyjazdem

X: Kurła, dlaczemu na wszystkich wyjazdach PADA?! Dopiero co założyłam świeżutki łańcuch na ostre. Z przebiegiem 20 cm, po pokoju :<

Y: Proszę nie być cukrową pizdeczką.







Fot. Natalia Jerzak

Komentarze

Popularne posty