Upalną doliną Odry



W pewien dość smętny i deszczowy wieczór listopada, zasiadam z herbatą na podorędziu, układam się wygodnie pod kocykiem i zaczynam wreszcie klikać. W zanadrzu cierpliwie czekał na opis, mały wypad z końcówki upalnego sierpnia. Po powrocie z kazimiersko-sandomierskiej szwendaczki, napędzana włóczykijowymi bateryjkami przepakowałam się z plecaka trekkingowego na rower i pognałam na zachodnią granicę Polski, konkretnie do Frankfurtu nad Odrą. Z racji ograniczeń czasowych (za 4 dni miałam rozpocząć Velo Dunajec) i przyczyn logistycznych, wybrałam północny odcinek międzynarodowego szlaku rowerowego Odra – Nysa, o którym myślałam już od jakiegoś czasu. To trochę takie skubanie po kawałku, ale co tam, południowa część przecież mi nie ucieknie.



Do pociągu relacji Poznań – Szczecin (jadącego przez Kostrzyn nad Odrą), bardzo zdecydowanie wdziera się wschodzące słońce, zwiastując konkretny upał w ciągu dnia. Nerwowo zerkam na zegarek, sprawdzając czy nie będzie opóźnienia, mam niecałe 10 minut na przesiadkę w Rzepiniu na regio do Słubic. Tym samym tłumaczę się głupio straży ochrony kolei, gdy łapie mnie przemieszczającą się między peronami na rowerze (nie wolno👎⛔).  Niespełna 0,5 h później, zaczynam kręcić nogami z oddalonej od centrum miasta stacji PKP Słubice. Gdy przekraczam granicę kraju, czuję typowy niemiecki ordnung i bardzo szybko odnajduję potrzebne mi oznakowanie D12. Niemiecki szlak o wdzięcznym brzmieniu „Oder – Neisse Radweg”, łączy czeskie Góry Izerskie i źródła Nysy Łużyckiej,  z niemiecką częścią wyspy Uznam nad Morzem Bałtyckim i liczy sobie 600 kilometrów. Jest przyjemny z czterech powodów: biegnie wzdłuż rzeki, po dobrej jakości asfalcie, odseparowanym od ruchu samochodowego i jest bardzo dobrze oznakowany! Jak się okaże na trasie, jest też popularny wśród sakwiarzy, których mijam co jakiś czas.

Dolina Odry jest dosyć rozległa, jednak droga dla rowerów pozwala utrzymywać kontakt wzrokowy z rzeką, co ma istotne znaczenie, w przeciwnym razie byłoby naprawdę nudno. Pierwszego dnia zasuwam z entuzjazmem. Jest ciepło i bezwietrznie, przez większość czasu poruszam się po wałach i nasypach obserwując starorzecza i liczne ptactwo. Jazda jest bardzo przyjemna, a wszechobecny, gładki asfalt  trochę mnie rozleniwia. Na wysokości Kostrzyna nad Odrą spotykam Wojtka. Przez kilka minut próbujemy porozumieć się po angielsku i niemiecku, po czym okazuje się, że jesteśmy oboje Polakami i wygodniej nam jednak rozmawiać po polsku. Wojtek jest bardzo pomocny i pokazuje mi fajny skrót pod wiaduktem, który rzecz jasna jest nielegalny, ale ułatwia życie. Rozmawia się nam na tyle dobrze, że przejeżdżamy wspólnie 15 kilometrów i w międzyczasie dostaję ładunek informacji o historii obszaru, cenach gruntów po niemieckiej stronie, udogodnieniach komunikacyjnych w Berlinie, wycieczkach rowerowych na ptaki oraz porad dokąd jechać i co koniecznie zobaczyć.  Wojtek mówi tak dużo, że przegapiam ujście Warty do Odry, które bardzo chciałam uwiecznić na zdjęciu. Ale nic to, nie można mieć wszystkiego :P  Do zobaczenia Wojtku gdzieś, kiedyś na trasie!

Tego dnia decyduję się nocować po stronie polskiej, dlatego zmierzam ku przeprawie promowej w Gozdowicach i nabijam kilkanaście kilometrów „w głąb kraju” wspinając się pod górę, przez las do Morynia, w którym mam zarezerwowany pokój.  Moryń to miejscowość zlokalizowana nad bardzo głębokim jeziorem Morzycko, liczącym 60 metrów głębokości (9 miejsce w Polsce) z kryptodepresją (dno znajduje się poniżej średniego poziomu morza, a powierzchnia nad poziomem morza). Ląduję na chwilę na półwyspie jeziornym i szukam ruin XIV-wiecznego zamku, na którym jak się okazuje prowadzone są badania archeologiczne. Mimo wysokiej temperatury powietrza, na kąpiel nie mam ochoty - jakość wody daleko odbiega od ideału. Pakuję do sakw zebrane przy drodze jabłka, robię zakupy i kieruje się na nocleg, bo jestem dziś bardzo zmęczonym człowiekiem.

Wagon wschodzącego słońca






Stąd wracam, a tam jadę







Następny dzień zaczynam od tego, za czym nie przepadam wybierając się w podróż rowerową – wracam tą samą drogą, jakieś 6 km. Dramat sytuacji potęguje naprawdę słaba jakość nawierzchni. To typowy przykład drogi „jadę dziurą, a tu asfalt”. Później już tylko żwirowe, leśne pożarówki, piaszczyste ścieżki i stary, poniemiecki bruk wypluwa mnie na drogę wojewódzką nr 126 do Osinowa przy granicy. Po drodze zahaczam o intrygujący mnie od samego początku stary most kolejowy w Siekierkach, który do 2021 roku ma zostać przystosowany do ruchu turystycznego. Tym samym ma połączyć rowerową stronę niemiecką z coraz bardziej rowerowym województwem zachodniopomorskim. Na razie zdjęto tory i podkłady kolejowe, zobaczymy jak się to wszystko potoczy, niecierpliwie zaciskam kciuki. Zanim pojawię się po niemieckiej stronie, wdrapuję się na punkt widokowy w Starym Kostrzynku, który obrasta chroniona murawa kserotermiczna – coraz rzadsze nieleśne zbiorowisko roślinne, porastające nasłonecznione zbocza, np. doliny Odry. Po drugiej stronie granicy, dotyka mnie coraz większy skwar i coraz bardziej upierdliwy wiatr. Na pierwszą kępę lasu czekam do 70-tego, na drugą do 85-tego kilometra w okolicach miasta Gartz…Na wysokości Gryfina żegnam się ze szlakiem Odra – Nysa, bo mam trochę inne plany. Na setnym kilometrze wyglądam bardzo ciekawie. Na stacji paliw w Rosówku (to już Polska), leżę na plecach, z nogami opartymi o ścianę i polewam się wodą, to zabieg ratujący życie. Tego dnia mam w nogach 107 km i nocleg we wsi Siadło Dolne pod samiuśkim Szczecinem. Miejsce ciekawe, bo Najderówka jest agroturystyką w dawnym budynku szkoły podstawowej, a ja śpię w pokoju nauczycielskim 😊














Niemiecka inżynieria kanałowa

Ciągle Odra...






Trzeci i czwarty dzień jest bardzo polski, Ruszam przez Szczecin, wokół jeziora Dąbie i Zalewu Szczecińskiego. Z nieukrywanym żalem odpuszczam sobie jazdę przy samej linii brzegowej zbiorników wodnych, bo trasy rowerowe nie są w pełni gotowe. Znów trzeba poczekać i niecierpliwie  zaciskać kciuki! Podobnie jak w przypadku Velo Dunajec, stan wdrożeniowy tras rowerowych można obserwować pod specjalnym adresem. W miejscowości Borzysławiec popełniam pierwszy błąd – daję się poprowadzić Google’owi. Gdy zjeżdżam z asfaltowej drogi na utwardzoną wiejską, myślę sobie „nie jest źle”. To samo pewnie pomyślały wesołe chłopaki z sakwami, próbujący trzymać się mojego tempa. Gdy droga wiejska przekształca się w polną-piaszczystą, panowie zostają już troszkę na tyłach. Gdy wjeżdżam na pierwszą ażurową płytę na łące, panów już nie ma. A ja brnę dalej myśląc po raz kolejny „już nigdy więcej”. Znów w swojej krótkiej, turystycznej karierze długodystansowej ląduję na cholernym podmokło-łąkowym poligonie z płytami ażurowymi, które pod wpływem zapadającego się terenu, zaczynają coraz bardziej pionowo wystawać z ziemi. Robię przy tym sporo hałasu, bo zawartość sakw żwawo podskakuje w te i we w te. Po kilku kilometrach spędzonych w dolinie Iny, wytrzęsiona wydostaję się na błogosławiony asfalt drogi wojewódzkiej prowadzącej na Wolin. Drugi błąd popełniam, gdy postanawiam skrócić sobie drogę między Stepnicą a Zielonczynem, ładując się na lokalną drogę, która jest niczym innym jak jedną, wielką  bitumiczną łatą.  Gdy ląduję w Wolinie mam 103 km w nogach i ochotę odpocząć od słońca. Wszystkie trudy tego dnia wynagradza mi Marina Wolin, w której zarezerwowałam nocleg. Z okna luksusowego pokoju rozciąga się widok na przystań i skansen „Wioska Wikingów”. Charakterystyczny dźwięk takielunku przycumowanych żaglówek, uspakaja mnie i lula do długiego snu, bym następnego dnia miała siły na walkę z piaszczystymi drogami nad Zalewem Szczecińskim i pagórkami w Wolińskim Parku Narodowym.

Zwieńczeniem trasy jest kąpiel w Bałtyku. Gdy zagrzebuję się w plażowym piasku, nachodzą mnie refleksje z 330 km, które przyszło mi przejechać. Pierwsza dotyczy dysonansu w logistyce i jakości ścieżek/dróg rowerowych po stronie polskiej. W Polsce człowiek po prostu z niepokojem wypatruje ścieżek rowerowych 💀 Nigdy nie wie, gdzie taka się zacznie, na czym się skończy i jakiej będzie jakości. Druga to smutek z powodu braku rowerowej, polskiej alternatywy dla doliny Odry. Oczywiście istnieje Rowerowy Szlak Odry ze Szlakiem „Zielona Odra” i Międzynarodowym szlakiem rowerowym wokół Zalewu Szczecińskiego R-66, ale nie polega to na niczym innym, jak maźnięciem piktogramów na drzewach i słupach. Jednak każdy zdaje sobie chyba sprawę, że nie tyle istotne jest którędy dojedziemy, ale jak. Tutaj mam dylemat, czy słusznie zazdroszczę Niemcom i za dużo grymaszę, żądając więcej asfaltu w przestrzeni, którą chcę jednocześnie podziwiać…przecież mogę dojechać każdą leśną i polną drogą, wkładając przy tym trochę więcej wysiłku fizycznego. No nie wiem. 
Kolejna refleksja to taka, że Polacy są ponurakami. Dlaczego 100 metrów od naszej granicy wszyscy mogą Cię w niewymuszony sposób pozdrawiać i przyjaźnie się uśmiechać, a w Polsce nie?
Czas płynie i coraz więcej ludzi zaczyna maszerować mi przed nosem, mimo, że ulokowałam się trochę dalej o Międzyzdrojów. Dosuszam włosy, zbieram rzeczy i zaczynam wypychać rower z plaży. Do województwa zachodniopomorskiego wrócę w te pędy, wystarczy spojrzeć na koncepcję sieci tras rowerowych Pojezierza Zachodniego i nie trzeba o nic pytać. 











Zatoka Szczecińska w oddali

Gdy zakopujesz się w piachu leśnej przecinki, zaczynasz robić zdjęcia wrzosom


Buczyna wolińska <3

Jeziorko Turkusowe w Wapnicy



Tabor cygański u celu


Komentarze

Popularne posty