Cóż to była za końcówka sierpnia…bardzo rowerowa i bardzo upalna. Krajowe prognozy pogody grzmiały „pod koniec sierpnia przez południe Polski przetoczą się gwałtowne burze i deszcze, będzie gorąco”. No i co…urlop zarezerwowany, rower przygotowany, nic tylko krzyżyk na drogę, bo trasa zaplanowana w epicentrum klątwy, w Małopolsce, idealnie pomiędzy jednym, drugim i trzydziestym frontem burzowym.
W pociągu do Krakowa „Ukiel” przeżywam wiele stanów. Brak klimatyzacji w ponad 30-stopniowym upale powoduje, że wszyscy spływając potem, bezwładnie trwają na swoich przydzielonych miejscach. Zmieniając adidasy rowerowe na japonki, współczuję księdzu w długiej, czarnej sutannie i półbutach. Po 2 godzinach pociąg zaczyna przebijać się przez burzowe błyskawice i ulewne deszcze na rubieżach Wielkopolski. Przez nieupilnowane, otwarte okna w korytarzach wagonów, wpada zacinający deszcz, tworząc kałuże, które ciurkiem wdzierają się do przedziałów. Nogi do góry. Pasażerowie mają dylemat: udusić się na sucho przy zamkniętych oknach, czy trochę ochłodzić atmosferę kosztem mokrego wnętrza i wichury rodem ze szczytu K2, wprowadzającej w wir wszystkie drobne przedmioty w przedziale? Kiedy deszcz ustaje, okna idą w ruch, wiatr hula, a po przedziałowych, rwących strumieniach ślady znikają, nic się przecież nie wydarzyło. Kraków wita mnie pięknym zachodem słońca.
 |
| Poranny, krakowski precel na Barbakanie |
START
Następnego dnia ruszamy z Agą pociągiem do mojego „ukochanego”Zakopanego, dawnośmy się nie widzieli, hm? Stamtąd, nie zwracając
szczególnej uwagi na Tatry, kierujemy się na północ wzdłuż Białego Dunajca, zgodnie z oznakowaniem szlaku Velo Dunajec, hurra! Teren jest jednak niezbyt szczególny, bo chaotycznie
zabudowany i ruchliwy (Zakopianka). Pierwsze zdjęcia pojawiają się dopiero za
Nowym Targiem, gdzie burze wymuszają 1,5 godziny postoju. Bawię się w stratega,
analizując norweską prognozę i czeskie mapy układów pogodowych. Okazują się
bezbłędne i dzięki nim ruszamy kilka minut za odchodzącym frontem, depcząc po
piętach granatowej, płaczliwej chmurze. Zaczynają się małe, urokliwe
miejscowości i świeżo wylany asfalt, dedykowany nam, turystom rowerowym. Gdy
przekraczamy Białkę i mijamy Frydman, trasa zaczyna się piąć wzdłuż jeziora
Czorsztyńskiego, serwując przepiękne kadry. Gdy na horyzoncie pojawiają się
Pieniny jestem kupiona. Gapię się i nieustannie mówię do Agi, że jest cudownie
i pięknie, kiedy spokojnie przesuwamy się gładką nawierzchnią wzdłuż szumiącego
Dunajca, stromych ścian skalnych, obrośniętych drzewami kopczyków i z zachodem
słońca za plecami. Najlepsze czeka nas jednak po obiedzie pod Trzema Koronami,
gdy po słowackiej stronie łapie nas zmierzch i przemieszczamy się krętą, wąską,
szumiącą doliną z widokiem na pionowe, wapienne ściany po stronie polskiej. Jest
bardzo tajemniczo, a rwący prąd w ciemnościach wywołuje uczucie dziwnego niepokoju.
Do pierwszego miejsca noclegowego w Krościenku nad Dunajcem docieramy w egipskich
ciemnościach.













 |
| Zamek w Niedzicy (pierwszy plan) i w Czorsztynie w tle |
 |
| Element zapory - korytarze zrzutu wody |
 |
| Trzy Korony |



Drugi dzień to powolne żegnanie pienińskich widoków i objazd Beskidu Sądeckiego od strony zachodniej i północnej. Odcinek pomiędzy Krościenkiem nad Dunajcem i Starym Sączem, to urokliwa kraina ogródków i sadów oraz skrzętnie zagospodarowanych w tym celu zboczy gór. Słoneczniki, plantacje chmielu, winnice, stare drzewa owocowe przy drodze, krowy, kozy…mmm. Ale, ale wróćmy do tych zboczy, co lepiej brzmi – 9 czy 17%? Bynajmniej nie chodzi o procenty przyjmowane doustnie ani nachylenie ciała po wypiciu wina, tylko o podjazdy, które nas czekają. Tegoż pięknego, upalnego dnia przejeżdżamy 94 kilometry, ale ślamazarne wczołgiwanie się czyha na nas dopiero od 65 kilometra i trwa prawie do końca. Niewinny zjazd z drogi krajowej nr 75 w Kurowie
przyprawia nas o ból pleców. Podjazd jest tak stromy, że samo prowadzenie
roweru jest uciążliwe. Wyglądamy zapewne jak dwa Kazimierze Nowaki na asfalcie,
obrócone o jakieś 20 stopni w pionie. Fundatorem rozrywki są oczywiście okolice
kolejnego jeziora zaporowego – Rożnowskiego. Trudy jednak zostają nagrodzone, zjeżdżamy z prędkością 60 km/h i niestety trzeba trzymać rękę na hamulcu, bo zakręty są dość ostre. Pozostając w temacie jeziornym, nocleg fundujemy sobie w Czchowie, tuż przy zaporze i dość ruchliwej krajówce.
Trzeci i ostatni dzień na szlaku upływa nam pod znakiem słońca, wałów rzecznych i bardzo wypłaszczonego terenu, który po uprzednich wspaniałościach robi się po prostu nudny. Emocje tonuje również trochę nieprzyjemny wiatr, owiewający nas w szerokiej dolinie Dunajca, aż do jego ujścia w Wisłę. W dość mało spektakularny sposób szlak kończy się we wsi Wietrzychowice, w której nagradzamy się węglowodanami i po krótkiej sjeście „spadamy” na południe do najbliższej (30 km) stacji kolejowej, z której teleportujemy się do Krakowa.
Ogólnie rzecz ujmując jest to jedna z piękniejszych i bardziej atrakcyjnych tras rowerowych jaką jechałam. Krajobraz Tatr, Pienin i Beskidów w jednej paczce, ciągły kontakt z rzeką i otaczającej ją przyrodą, do tego dedykowana, świeżutka infrastruktura, czyni projekt Velo Dunajec rowerową perełką Małopolski i kraju. Postępy w realizacji projektu, który ma zakończyć się w 2020 roku, można śledzić pod tym adresem. Grafika googlowska wskazuje np. zalecane trasy alternatywne, tam gdzie roboty jeszcze się nie zakończyły lub nawet nie ruszyły. Można więc uniknąć nieprzyjemności i rozczarowań, tym bardziej, że oficjalna mapa szlaku w dobrej rozdzielczości lub wersji mobilnej jeszcze nie powstała 😉
 |
| Mam i ja |
 |
| Jezioro Rożnowskie |
 |
| Prom na jeziorze Czchowskim |
 |
| Poranki... |
Komentarze
Prześlij komentarz